09 Sierpnia Misje
Misje w RPA - wywiad z misjonarzami cz. I

Z księdzem Krzysztofem Grzelakiem i Zdzisławem Kościelnym rozmawiamy o początkach ich pracy w RPA. Pytamy o powołanie misyjne, trudności związane z ewangelizacją w okresie apartheidu oraz rzeczywistość białego misjonarza pośród czarnych księży.


Na początku chciałbym zapytać, jak podejmuje się decyzję, żeby zostać misjonarzem? Czy księża mogą cofnąć się do czasów seminarium i opowiedzieć, w jaki sposób zrodziło się powołanie misyjne?

ks. Krzysztof Grzelak SCJ: Myślę, że to jest delikatny głos, który pojawia się w sercu młodego człowieka. W moim wypadku było to jeszcze w okresie szkoły średniej. Właśnie w tymże okresie poznałem sercanów, ale pamiętam, że to pragnienie było ze mną już od bardzo dawna. Dlatego poszukiwałem seminarium o charakterze misyjnym. Należałem też do grupy apostolskiej, która działała bardzo aktywnie w temacie misji i to jeszcze bardziej rozbudziło we mnie pragnienie służby ludziom.

Czyli ksiądz przychodząc do seminarium już wiedział, że chce zostać misjonarzem?

K: Tak, zbierałem już wiadomości o zakonie sercanów i wiedziałem, że w swoim charyzmacie i praktyce mają posyłanie swoich członków na misje, ponieważ było to też bardzo ważne dla naszego założyciela – Ojca Leona Dehona.

A u księdza, księże Zdzisławie, jak zaczęła się przygoda z misjami?

ks. Zdzisław Kościelny SCJ: W moim przypadku było podobnie jak u księdza Krzysztofa. Jest to bardzo delikatny głos, który mówi by pójść za Chrystusem i odpowiedzieć na powołanie. Zetknąłem się też z misjonarzami, którzy przyjechali do Polski na urlop, było bardzo dużo z nimi organizowanych spotkań w tamtym czasie i wyjątkowo mnie to zainteresowało.

Czyli u księdza zaczęło się to na etapie seminarium?

Z: Tak, był to drugi etap, ponieważ najpierw byłem w wojsku. Było to wojsko ludowe i ci, którzy tam byli, wiedzą jakie były w nim warunki i atmosfera. Właśnie w wojsku zaczęło się tak naprawdę kształtować moje powołanie. Obiecałem sobie wtedy, że jak dojdę kiedyś do kapłaństwa to inaczej będę patrzył na każdego człowieka. Były też periodyki przysyłane ze Stanów Zjednoczonych, gdzie opisywana była sytuacja w RPA podczas apartheidu. Przez te lata podtrzymywałem ten wewnętrzny głos, który mówił mi, że ma to być RPA.

Dobrze, że wspomniał ksiądz o temacie wyboru, chciałem spytać co księży natchnęło, że ma to być właśnie RPA? Jak wiemy był to trudny okres dla Afryki Południowej, ale też okres przemian na całym świecie.

K: Można powiedzieć, że to zawsze Pan Bóg człowieka kieruje. Ja nie chciałem jechać do RPA. Jako diakon złożyłem podanie o wyjazd do Konga, lecz to podanie zostało odrzucone. Po święceniach byłem rok na parafii w Płaszowie. Wtedy pod wpływem namowy księdza Zdzisława złożyłem podanie o wyjazd do RPA. Była wtedy bardzo duża potrzeba. Głównym motywem często jest właśnie zapotrzebowanie. To bywa takim czynnikiem, który warunkuje tę drogę misyjną. Niektórzy z nas zawężają możliwość wyjazdu do konkretnego kraju, a niektórzy zostawiają to w rękach władz zakonnych. W moim wypadku to zapotrzebowanie spowodowało, że pojechałem do RPA wiedząc o sytuacji politycznej i ekonomicznej, która tam panowała.

Z: Mnie natomiast zaproponowano Filipiny, bo wtedy kreowano grupę międzynarodową na Filipinach. Ówczesny ksiądz proboszcz, ksiądz Sławiński, zaproponował, żebym poleciał właśnie tam. Odpowiedziałem, że ja czuję, że od strony klimatycznej lepiej będę funkcjonował w RPA. On wtedy stwierdził, że jeśli tak czuję, to żebym poleciał do RPA.

Każdy z nas w życiu wybierając nową drogę ma pewne obawy i oczekiwania. Chciałbym zapytać, jakie księża mieli oczekiwania czy obawy i jak one wyglądały w starciu z rzeczywistością?

K: W moim przypadku nie miałem wielkich obaw. Jadąc na misję człowiek zdaje sobie sprawę, że jest dużo rzeczy, z którymi trzeba się zmierzyć. Raczej nie ma takiej kalkulacji, człowiek przyjmuje sytuację taką, jaka jest. Wiedzieliśmy, że w RPA panuje rasizm i apartheid, i nie będzie łatwo białemu człowiekowi być posłanym do czarnej ludności, która była ciemiężona. Będąc tam okazało się, że to prawda. Oczywiście trzeba z tymi ludźmi być, dać się poznać, żeby uzyskać ich zaufanie i wtedy można rozpocząć pracę. Ja wyobrażałem sobie, że Południowa Afryka jest bardziej jak Afryka Centralna, czyli dzikość, dżungla i busz. Po przyjeździe oczywiście okazało się, że jest to bardziej teren półpustynny, nie ma wielu terenów zielonych, no i są ogromne Góry Stołowe. To wszystko mi trochę nie pasowało do moich wyobrażeń. Ale poza tym wszystkim – palmy, zwierzęta – to wszystko było afrykańskie. No i oczywiście ludzie byli Afrykańczykami.

W tamtych czasach, z racji słabego przepływu informacji, postrzegano Afrykę często jako jeden obszar geograficzny, nie było możliwości zobaczenia w internecie jak wygląda RPA. Nurtuje mnie, jak wyglądało pierwsze wrażenie księży po przylocie?

K: Myślę, że poziom życia ludzi był zaskoczeniem. Spodziewałem się braku cywilizacji, tymczasem spotkałem wykształconych ludzi, którzy bardzo cenili swoją godność, mimo tego, że żyli w niewoli przez wiele lat. To dało się wyczuć, że oni cieszyli się z tego, że są Afrykańczykami. Mimo trudności, które przeżywali, pozostali ludźmi zadowolonymi i uśmiechniętymi. Często jest to pozytywną cechą Afrykańczyków, że są biedni, ale i tak cieszą się z tego, co mają.

Czy po przylocie księża od razu trafili na parafie?

K: W naszym zakonie zanim trafi się na misje, jedzie się na przygotowanie językowe. Byliśmy wysłani do Stanów Zjednoczonych i dopiero po kursie językowym zostaliśmy przydzieleni do poszczególnych diecezji. Ksiądz Zdzisław do diecezji Aliwal, ja natomiast zostałem do diecezji De Ar. Na początku jest czas przyzwyczajenia i akomodacji, dopiero później następuje przyjazd na placówkę, gdzie jest największa potrzeba.

Chciałem też zapytać o mieszkańców, gdy księża dotarli do placówek, przez wzgląd na czasy, czy mogliby księża opisać reakcje tych ludzi na białych misjonarzy? Czy można było spotkać się z niechęcią do kapłanów?

K: Myślę, że tak. Nikt nie ma wypisane na twarzy, że jest misjonarzem. Czarni Afrykańczycy nie odczuwali wielkiej sympatii do białych. Sytuacja zmieniała się, gdy pojawialiśmy się na określonej parafii lub placówce. Na tyle, na ile ci ludzie mogli, przyjęli nas z szacunkiem i wdzięcznością. Cieszyli się, że jest nowy ksiądz, który został do nich posłany, żeby być odpowiedzialnym za życie wspólnoty. Natomiast kwestia zaufania to jest to proces. Poprzez wzajemną obserwację, ten duch zaufania zaczął się rodzić. Można powiedzieć, że po pół roku obserwowaliśmy różne oznaki zaufania wśród ludzi. Tak było w moim wypadku, nie wiem jak u księdza Zdzisława.

Z: Tak jak ksiądz Krzysztof wspomniał, przez kilka miesięcy pomagaliśmy w pracy parafialnej, odprawiając msze święte w języku angielskim. Zastępowaliśmy też księży, którzy wyjeżdżali na leczenie do Europy lub do Stanów Zjednoczonych. Tak było przez kilka miesięcy, później już zostaliśmy przydzieleni do konkretnych parafii. Tam stawialiśmy pierwsze kroki. Ludzie patrzyli na nas i zastanawiali się, czy my jesteśmy tam podstawieni, czy mamy współczucie dla tych ludzi, zwłaszcza patrząc przez pryzmat apartheidu. W moim wypadku, przez cztery lata widziałem jeszcze apartheid i to, jak mieszkańcy byli traktowani. Można powiedzieć, że byłem między młotem a kowadłem, ponieważ pracowałem dla czarnych, a byłem biały. Jeździliśmy ubrani jak farmerzy, ludzie biali nas witali, ale gdy mówiliśmy, że pracujemy z czarnymi to automatycznie pojawiał się dystans.

Wspomnieli księża, że budowanie zaufania to jest proces, w związku z tym mam pytanie, czy uważają księża, że jeśli już to zaufanie się zbuduje, to ta wspólnota ma bardzo silne więzi?

Z: O tyle, o ile jest silna. Ja obecnie pracuję w trzech parafiach. Są to parafie dla białych, kolorowych i czarnych. Ten podział istnieje, mimo że teoretycznie apartheid to już przeszłość. Wtedy biali nie mogli wjeżdżać do dzielnic, w których mieszkają czarni. Na terenie tych dzielnic były więc budowane kościoły i zdarzały się sytuacje, że biały ksiądz nie mógł tam wjechać. Nawet kolorowy ksiądz, jeśli pracował i mieszkał pośród białych, był szykanowany. Przychodzi mi na myśl jeden nasz ksiądz, który jest kolorowy i mieszkał wśród białych. Mieszkańcy brali kamienie i rzucali mu w dach, dając tym samym do zrozumienia, że nie jest mile widziany. Były to czasy, że każdy ksiądz ze względu na kolor skóry musiał stawiać czoła takim problemom. Jeśli chodzi o społeczność, to naturalne jest, że każda wspólnota różni się od siebie. Wspólnota białych powoli wymiera, młodzi wyjeżdżają do wielkich miast. Tak samo w przypadku kolorowych. Wyjeżdżają do wielkich miast, zwłaszcza młodzież w celu znalezienia pracy i studiów, a ci starsi pozostają. Czarni także muszą przemieszczać się ze względu na miejsce pracy. Tylko raz czy dwa razy do roku przyjeżdżają do swoich parafii.

Ksiądz Krzysztof jest prowincjałem, więc na pewno pracowali księża z lokalnymi kapłanami. Jak wygląda praca z nimi? Słyszałem, że punktualność nie jest ich mocną stroną i Msza Święta rzadko rozpoczyna się o czasie.

K: Myślę, że to my – Europejczycy mamy takie postrzeganie czasu jako czegoś absolutnego. Dla nich czas jest wartością relatywną. Czas się tworzy, kiedy ludzie się zgromadzą i oni to rozumieją. Jeśli afrykański ksiądz przyjedzie później, to wspólnota czeka na niego. Nikt się nie załamuje, tam jest zupełnie inna mentalność i podejście. My pewnie byśmy się denerwowali i rzucali kamieniami, a oni podchodzą do tego inaczej. My, biali misjonarze, jesteśmy tam posłani, ponieważ jest potrzeba. Zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy tam ciałem obcym. Pozostaniemy Europejczykami, pomimo tego, że jesteśmy chrześcijanami. To Chrystus jest tym zwornikiem, który łączy Afrykańczyków i nas, ale my tam jesteśmy tylko do pewnego czasu. Jest duża różnica pomiędzy nami, a rdzennymi kapłanami i księżmi, którzy wywodzą się z tej kultury i znają tradycje. Właśnie dlatego oni są akceptowani jako „swoi” księża. My zawsze zostaniemy Europejczykami, ponieważ żyjemy na obrzeżu dwóch kultur i obyczajów. Każdy z nas ma tego świadomość, że jesteśmy tam, bo akurat jest taka potrzeba. Kiedy Kościół misyjny staje się Kościołem lokalnym, to naszym jedynym wyjściem jest powrót, chyba, że ktoś chce tam zostać i umrzeć. Nasza misja kończy się w momencie, kiedy rodzi się Kościół lokalny, a tworzy się on wtedy, kiedy struktury są tworzone przez lokalnych księży i biskupów.

Jakub Talaga