O pomocy ofiarom wojny na Ukrainie w rozmowie z Martą Czajką opowiadają Stefan Melnyk i Marcin Nadolski, wolontariusze cerkwi greckokatolickiej z Olsztyna.
Marta Czajka: Jesteście zaangażowani w pomoc ofiarom wojny na Ukrainie. Od jak dawna pomagacie i jak to się zaczęło?
Stefan Melnyk: Wojna wybuchła 24 lutego, a ja już następnego dnia byłem na granicy odebrać swoją kuzynkę, która miała tam na mnie czekać, a okazało się, że kolejki były tak duże, że dopiero po trzech dniach dotarła na przejście graniczne. Akurat miałem na sobie bluzę strażacką (red. Stefan jest strażakiem w OSP Tuławki), więc pomagałem przez te trzy dni na miejscu i widziałem, co się działo, jak ludzie przywozili dary. Ale przede wszystkim byłem zszokowany widokiem po drugiej stronie. To wyglądało jak jakieś getto — ludzie stojący za siatką i niemogący przejść na bezpieczny teren…
Marcin Nadolski: Ja też praktycznie od pierwszych dni wojny razem z kolegami policjantami włączyłem się w akcje organizowane przez IPA (red. Międzynarodowe Stowarzyszenie Policji). Oni się skrzyknęli, zorganizowali transport i pojechaliśmy na granicę — podobnie jak Stefan — właśnie po te kobiety, które uciekały do Polski. Przy okazji odbierania darów z cerkwi greckokatolickiej w Olsztynie poznałem Stefana i tak się zaczęła nasza przyjaźń i wspólne wyjazdy. W tak trudnym czasie, w obliczu takiej tragedii i nieszczęścia, poznałem wspaniałych ludzi, z którymi teraz mogę dalej pomagać.
Czyli Wasza historia potwierdza tę starą prawdę, że przyjaciela poznaje się w biedzie. Pomagacie nieprzerwanie od początku wojny — to już ponad trzy lata. Powiedzcie, jak wygląda sytuacja: czy ta pomoc nadal jest potrzebna? I czy charakter pomocy się mocno zmienił?
Marcin: Pomoc na pewno jest cały czas potrzebna i to jest bezdyskusyjne. Charakter oczywiście uległ zmianie.
Stefan: Przede wszystkim nie jeździmy już na granicę, bo tamte sytuacje się skończyły.
Marcin: Tak, podzieliliśmy się ze Stefanem i aktualnie jeździmy w dwa różne miejsca, żeby nasza pomoc była jak najbardziej skuteczna i racjonalna. Ja z Jackiem Staruchem — to nasz kolega, którego wkład w niesienie pomocy jest ogromny — jeżdżę do Caritasu w Bereżanach, między Lwowem a Tarnopolem. Oni tam zajmują się uchodźcami, którzy stracili swój dom i uciekają ze wschodu przed naporem rosyjskiej armii. I to w Bereżanach im pomagamy, wioząc produkty żywnościowe, chemię osobistą i środki czystości. Tamtejszy Caritas pomaga wszystkim — bez względu na wyznanie. Bardzo angażują się też w pomoc dzieciom, szczególnie tym, których ojcowie polegli na froncie. Zresztą, jeśli wejdzie się na ich profil na Facebooku, od razu widać, jak działają, ile robią, komu pomagają i jak wiele tej pomocy naprawdę dociera. Dla nas to też istotne, bo wiemy, że to sprawdzony partner.
Stefan: Ja natomiast jeżdżę na Ukrainę w parze z moim szwagrem, Romanem Bronowskim. Już na samym początku poznaliśmy Wołodymyra, który jest wolontariuszem jak my, tyle że po stronie ukraińskiej. On ma dobre kontakty z księżmi kapelanami z cerkwi prawosławnej św. Piotra i Pawła we Lwowie, którzy jeżdżą na front, widzą co się tam dzieje i dowożą żołnierzom i medykom pomoc. Pomagają też strażakom. I przez nich właśnie poznaliśmy strażaków, którzy ukierunkowali nas i wskazali, co najbardziej jest im potrzebne.
I dzisiaj dostarczacie im na przykład gaśnice, prawda?
Stefan: Tak. To my zaproponowaliśmy, że przywieziemy im gaśnice. Na początku oni sami nawet nie wiedzieli, że one okażą się tak potrzebne. Ale szybko przekonali się, że to ma sens — bo gdy, chociażby, zaczynają się palić samochody, w pierwszym momencie nie ma czym ich gasić: nie ma bieżącej wody, nie ma pomp, nie ma zbiorników, jak w normalnych warunkach. Drugim naszym kierunkiem jest dom dziecka w Borysławiu. Pomagaliśmy wcześniej innemu sierocińcowi, ale tam troszkę była lepsza sytuacja, więc znaleźliśmy ten, do którego nikt jeszcze nie dotarł z pomocą i od tamtej pory już szósty raz byliśmy u nich z pomocą.
Ile dzieci mieszka we wspomnianym domu dziecka?
Stefan: Sierociniec w Borysławiu ma status domu tymczasowego. Kiedy trafiliśmy tam po raz pierwszy, dzieci było 14 , później 12, 10, a teraz jest już tylko szóstka, bo rząd nie bardzo dba o ten dom, który ma właśnie status „tymczasowego”. Dodatkowo, w wyniku zmiany prawa, władze chcą ten sierociniec zlikwidować. Obecna dyrektorka bardzo walczy o to miejsce, ale nie wiadomo, co przyniesie przyszłość. Akurat podczas naszej ostatniej wizyty najstarsza wychowanka miała bal studniówkowy. Zaprosiła mnie i Wołodymyra, żebyśmy zatańczyli z nią — jak ojcowie na balu swojej córki…
To, co mówicie, jest bardzo poruszające… Widać, że intensywnie działacie na kilku polach, ale w związku z tym na pewno potrzebujecie też dużych środków. Kto Wam pomaga?
Stefan: Przede wszystkim prowadzimy zbiórki przy parafii greckokatolickiej pw. Pokrowa Matki Bożej w Olsztynie i zawozimy na Ukrainę to, co przyniosą nam ludzie. Ogromną pomocą są pieniądze przekazane przez Sekretariat Misji Zagranicznych Księży Sercanów z Polski i Niemiec (red. w sumie od początku 2025 roku było to ponad 200 tys. złotych). Dzięki tym pieniądzom możemy kupować konkretną żywność, chemię — zarówno osobistą, jak i środki czystości — a także leki. Z tego funduszu kupujemy również gaśnice i paliwo na wyjazdy.
Skoro jesteśmy przy temacie paliwa — nasza współpraca polega między innymi na tym, że podczas wyjazdów pomocowych na Ukrainę korzystacie Panowie z busa Fundacji Missio Cordis. Ponieważ sami nie mieliśmy możliwości bezpośredniego przekazywania pomocy, wraz ze wsparciem finansowym zaoferowaliśmy także użyczenie tego dużego samochodu. Cieszymy się, że dzięki Wam auto nie stoi w garażu, ale służy w ważnej sprawie.
Marcin: Chcę powiedzieć, że ten sercański samochód cały czas jeździ. Dla mnie i dla Jacka to ogromne wsparcie, ponieważ wynajęcie takiego pojazdu byłoby bardzo kosztowne. Myślę, że nie bylibyśmy w stanie organizować tak dużych transportów.
Stefan: Już na samym początku wiedziałem, że z czasem będzie trudno o busa na wyjazdy. Dlatego od razu kupiłem własny samochód. I tak, w sumie, zrobił już 110 tysięcy kilometrów — na Ukrainę i z powrotem — przez te ponad trzy lata. Prawie rok temu do naszego konwoju dołączył też sercański samochód. Mamy jeszcze kolegę, który w razie potrzeby bezpłatnie pożycza nam swój. I za każdym razem do samego końca nie wiemy, czy tym razem pojedzie jeden bus, dwa, a może trzy. Ale zawsze się udaje. Mamy spokojną głowę, bo wiemy, że te samochody są do dyspozycji i możemy z nich skorzystać.
Marcin: Dodam jeszcze, że ten wasz samochód jest świetny, bardzo wygodny przy tak długiej podróży. Naprawdę wielkie podziękowania, że możemy z niego korzystać.
Przez te kilka lat na pewno zbudowaliście ogromną siatkę pomocy ofiarom wojny na Ukrainie. Czy obejmuje ona tylko Olsztyn, czy sięga dalej?
Stefan: Ciągnie się ona od Gdańska przez Olsztyn do Warszawy, a nawet poza granice Polski. Większość osób, z którymi współpracujemy, jest z nami od dawna.
Marcin: Ponieważ nasza pomoc trwa już tak długo, nie wiem, czy to dobre określenie, ale nasza marka niejako się wyrobiła. Mamy takich wspaniałych ludzi, którzy, gdy tylko mówimy, że jedziemy, po prostu przekazują nam pieniądze — i często nie są to małe kwoty. To również organizacje, takie jak wasza. Często bywa tak, że dwa tygodnie przed wyjazdem nie mamy jeszcze nic, dopiero wtedy zaczynamy zbierać, a potem okazuje się, że przydałby się jeszcze jeden bus, bo odzew społeczeństwa jest tak duży.
Stefan: Taki zryw. Zryw przed samym wyjazdem.
Marcin: Dokładnie. Pamiętam taką sytuację, kiedy jeden z księży, właśnie greckokatolicki, który gotuje dla żołnierzy na froncie, poprosił o naczynia, a przede wszystkim o garnki — nie musiały być nowe. Zrobiliśmy więc akcję na Facebooku. Odzew był niesamowity. Jedna pani z Norwegii po prostu zamówiła cały zestaw i nowe garnki przyszły na mój adres. My w ogóle się nie znamy osobiście — jedynie przez Facebooka. I takich sytuacji jest wiele. Mamy takich ludzi, którzy, gdy potrzebujemy lekarstw, sami je kupują i przynoszą. Wszyscy widzimy, jaka jest sytuacja. Ludzie są zmęczeni. Często, szczególnie w Internecie, jest dużo hejtu. A z drugiej strony doświadczamy solidarności i wsparcia od ludzi, których nawet nie znamy.
Stefan: Tutaj muszę też pochwalić Bank Żywności w Olsztynie, który również — praktycznie od samego początku — współpracuje z nami.
A jaki jest odbiór Waszej pomocy tam, na Ukrainie?
Marcin: Oj, to jeżeli mogę, Stefan...
Stefan: Tak, tak.
Marcin: Ten ksiądz, który prowadzi Caritas w Bereżanach, powiedział nam kiedyś tak: „Słuchajcie, bardzo doceniamy to, co do nas przywozicie. To jest dla nas naprawdę ważne, ale najważniejsze jest to, że o nas pamiętacie, że w ogóle tu przyjeżdżacie. To jest dla nas najistotniejsze”. Mieszkańcy Bereżan też zauważają tę pomoc i na nasz wzór sami zaczynają coraz więcej pomagać — przede wszystkim przedsiębiorcy z tamtego terenu. Więc nie tylko my wspieramy, ale też zaczyna to pączkować, a ci ludzie na miejscu widzą, że skoro przyjeżdżają wolontariusze, to sami też powinni coś robić.
Stefan: Dostaję filmiki od strażaków z Charkowa, Zaporoża czy Mikołajowa, którzy otrzymują wspomniane gaśnice i są bardzo wdzięczni. Kiedyś nawet jeden pułkownik przyjechał specjalnie do Lwowa, żeby się z nami spotkać i podziękować. Poza tym nie da się wręcz opisać reakcji dzieci, gdy przyjeżdżamy do sierocińca. One po prostu rzucają się nam na szyje, a emocje są tak wielkie, że... No cóż, emocje zawsze są ogromne.
Marcin: We Lwowie jest taka wolontariuszka, Lesya, której zostawiamy musy bezglutenowe. Ona je dalej przekazuje do dzieci, które takiego specjalnego jedzenia potrzebują. To są dzieci z porażeniem mózgowym, często bardzo chore. I ich opiekunowie na Facebooku publikują podziękowania. Jak się popatrzy na te komentarze, to aż w gardle ściska. Warto pomagać, bo ta pomoc trafia w konkretne miejsca do ludzi, którzy jej potrzebują.
Stefan: Dokładnie. Mamy też dwie wolontariuszki, które w Hamburgu zbierają różne rzeczy, często o dużych gabarytach, i przywożą do nas do Olsztyna, żebyśmy to zawieźli na Ukrainę.
Marcin: Fajnie, że to powiedziałeś, Stefan. Te dziewczyny kiedyś dowiedziały się o jakimś pustostanie — to chyba było biuro lub klinika. W każdym razie mogły z tego starego budynku zabrać, co chciały. Z przekazanych pralek — głównie używanych, ale też nowych, które kupiliśmy na prośbę księdza — w Bereżanach powstała pralnia społeczna, z której mogą korzystać wszyscy.
Mówicie o udzielaniu pomocy, o Waszym zaangażowaniu i spotkaniach z ludźmi, którym pomagacie. A jak to wygląda z Waszej perspektywy? Czy nie odczuwacie lęku? Czy te wyjazdy są bezpieczne? Czy zastanawiacie się, jak długo jeszcze będziecie w stanie kontynuować?
Stefan: Powiem tak… To był mój 31. wyjazd (red. odbył się w dniach 27-29 czerwca 2025 roku) i pod względem bezpieczeństwa był najgorszy, bo akurat trafiliśmy na moment zmasowanych ataków na Ukrainę. Podczas pobytu we Lwowie pierwszy raz trafiłem do schronu, gdzie było mnóstwo ludzi. Tego dnia nad Lwowem zestrzelono kilka rosyjskich Shahedów (red. irańskie drony wykorzystywane przez wojsko rosyjskie na Ukrainie). Na szczęście we Lwowie nic się nie wydarzyło. Ale ten wyjazd pewnie zostanie na długo w mojej głowie… Moje dzieci zawsze chcą, żebym przynajmniej coś napisał — że jestem już gdzieś u celu, że dojechałem. Zawsze mówią tylko: „Tato, zawieź i wracaj bezpiecznie jak najszybciej”. I tak się staram robić — do tej pory się udaje.
Marcin: To jest też tak, że dając coś z siebie, wiele otrzymujemy. Oczywiście każdy wyjazd kosztuje dużo wysiłku i wiąże się ze zmęczeniem. Już w piątek od rana robi się intensywnie — dopakowujemy auta, czasami trzeba jeszcze kombinować i przepakowywać, żeby wszystko się zmieściło, tankujemy. Potem jedziemy praktycznie całą noc. Przekroczenie granicy to zawsze niewiadoma — czy zajmie godzinę, czy pięć. Stefan kiedyś pobił rekord — stał chyba siedem godzin. Całą noc nie śpimy, ale jedziemy — to ogromny wysiłek. Jeśli wyjeżdżamy w piątek rano, pierwszy przystanek robimy we Lwowie około 7:00—8:00 w sobotę. Wypakowujemy część rzeczy, a do Bereżan dojeżdżamy około południa. Na miejscu rozpakowujemy samochody, jemy coś, śpimy, a w niedzielę wracamy do Polski — znowu cały dzień jazdy. Z jednej strony to ogromne zmęczenie, ale z drugiej — ogromna radość, bo wiemy, że to ma sens. Pamiętam, jak na początku wojny przywoziliśmy ludzi z granicy. Wjeżdżało się na stronę ukraińską, a tam stało mnóstwo kobiet i starszych osób, które błagały, żeby je zabrać. Nie dało się pomóc wszystkim — busy mają swoje ograniczenia. A i tak braliśmy więcej, niż można było, bo wtedy nikt na to nie patrzył. Pamiętam jedno starsze małżeństwo. W ich oczach widziałem czystą, prostą wdzięczność. I to wystarczy.
Panowie, bardzo dziękuję za tę naprawdę wzruszającą rozmowę i świadectwo Waszej miłości bliźniego. Tak mi się teraz skojarzyło na koniec, że wypełniacie co do joty hasło Roku Jubileuszowego i jesteście prawdziwymi świadkami nadziei, bo nadzieję dajecie tym, którzy jej potrzebują najbardziej.
Marcin: Na koniec bardzo chcemy jeszcze raz podziękować wszystkim, którzy nas wspierają, pomagają, dają pieniądze, samochody i dary. Nie jesteśmy w stanie wymienić wszystkich z imienia. Są osoby, które nawet poprosiły: „Marcin, nie wpisuj mnie w podziękowania, ja to robię tak po prostu, bo chcę tylko pomóc”.
Stefan: Tak, naprawdę dziękujemy wszystkim, którzy nas wspierają. My jesteśmy tylko kurierami — bez nich te wyjazdy nie miałyby na dobrą sprawę sensu. Dziękujemy.
Dziękuję za rozmowę.