17 Stycznia Misje
Dom dziecka po boliwijsku

W słowniku synonimów dom dziecka to inaczej przytułek, sierociniec, bidul. Jakie emocje wywołują wszystkie te określenia? Czy kojarzą się z ciepłem, zaopiekowaniem, radością, przytulnym i dobrze wyposażonym miejscem? Czy raczej ze smutkiem, emocjonalnym chłodem i odpadającym tynkiem?


Ze względu na swoje życiowe wybory i pedagogiczne zapędy miałam okazję odwiedzić kilka domów dziecka osadzonych twardo w polskich realiach. Widziałam szare budynki rodem z PRL-u, duże jadalnie ze stolikami nakrytymi ceratą i pokoje rekreacyjne z telewizorem w centralnej części pomieszczenia. Słuchałam historii dzieci, których rodzice zamiast paczki pampersów kupowali pół litra wódki. Obserwowałam pracę wychowawców, którzy zmieniali się co 12 godzin, bo kończył się ich dyżur. Z biegiem lat poznałam też system, który skazuje dzieci na tułaczkę po kolejnych placówkach – od domu małego dziecka po ośrodek dla trudnej młodzieży. A na koniec oferuje mieszkanie socjalne z grzybem na ścianach i butelkami po piwie po poprzednich właścicielach. Oczywiście zdarzają się lepsze zakończenia bajki o sierotce Marysi. Wychowawcy z pasją, kolorowe szuflady we własnej (a nie dzielonej wspólnie z innym wychowankiem) szafce i dobrze prowadzone terapie psychologiczne, które pozwalają pozbyć się demonów przeszłości. Mimo to wizyty w większości placówek opiekuńczych w Polsce nie napawają optymizmem.

Z takimi doświadczeniami pojechałam na misje do Boliwii, gdzie mogłam zobaczyć jak działa dom dziecka prowadzony przez polskie misjonarki. Co tam zastałam?

Miejsce

Zaskoczyło mnie już samo miejsce. Dom dziecka w Santa Cruz prowadzony obecnie przez siostry serafitki to nie jeden kilkupiętrowy moloch z poszarzałą elewacją, a kilka parterowych budynków zbudowanych z czerwonej cegły wokół trzech dziedzińców. Każdy taki dziedziniec tworzy wewnętrzny ogród z zadbanym trawnikiem i charakterystyczną dla tego regionu roślinnością (a to przecież dżungla!). Na środku jednego z nich są klatki z papużkami falistymi, które podopieczni dostali z okazji Dnia Dziecka (który w Boliwii nie jest obchodzony w czerwcu, ale 12 kwietnia).

Wjeżdżając główną bramą na teren placówki w oczy rzuca się napis „Hogar de la Esperanza”, czyli Dom Nadziei. Mam nadzieję, że każde z dzieci trafiających tu ze swoją bolesną historią na widok tego napisu chociaż przez chwilę pomyśli, że teraz może być już tylko lepiej (pod warunkiem oczywiście, że jest na tyle duże, że umie czytać).



Hogar ma wiele pomieszczeń, a poziomu ich wyposażenia mogłaby pozazdrościć nie jedna placówka w Polsce. Oprócz jadalni i kaplicy jest biblioteka, sala komputerowa, sala do tańczenia, sale do odrabiania lekcji. Każda grupa dzieci mieszka w oddzielnym domu. W każdym z nich są łazienki, pralnia, sypialnie. Jest sala gimnastyczna i sportowa wyłożona tartanem, w której w jednym rogu stoi basen z kulkami, a w drugim kolorowe maty i klocki gimnastyczne. Pracownik socjalny, psychopedagog i psycholog mają swoje biura, gdzie przyjmują dzieci do pracy indywidualnej.

Ludzie

W Hogar de la Esperanza podobnie jak w innych domach dziecka pracują wychowawcy, panie kucharki, specjaliści od opieki psychologicznej, którzy pracują w systemie zmianowym. W psychologii dużo mówi się o tym, że brak stałego opiekuna ma negatywny wpływ na rozwój emocjonalny, szczególnie małych dzieci. Dlatego Dom Nadziei ma dużą przewagę nad innymi placówkami tego typu. Mieszkają tam cztery zaangażowane w swoją pracę siostry zakonne, które są tu 24 godziny na dobę. I co najważniejsze – są dla dzieci jak prawdziwe matki.

Siostra Bonawentura jako dyrektorka Hogar de la Esperanza ma wiele na głowie. Zajmuje się zatrudnianiem pracowników, remontami, naprawami, odpowiada za kontakt z sądem i rodzicami biologicznymi dzieci. Siostra Bona jest dyrektorką, ale jej biuro nie przypomina gabinetu dyrektora. Na jednym stole rozłożone są puzzle, przy niskim stoliku leżą dziecięce zabawki, przy ścianie stoi tablica. Dzieci przychodzą tu odrabiać lekcje, nauczyć się dzielenia albo po prostu spędzić czas wolny. Czasem siostra pozwala im przybijać pieczątki do dokumentów. Kiedy robi rozliczenia i musi się skupić, dzieci wiedzą, że nie można jej przeszkadzać, ale przychodzą jak tylko skończy.


Siostra Daria zajmuje się zakupami, logistyką, dba o wszystkie potrzeby materialne dzieci. W Hogarze jest ich obecnie 56. Każde z nich potrzebuje czystą bieliznę, koszulki, spodnie, buty. Najczęściej zużywają się te ostatnie. Siostra kupuje więc nieskończoną liczbę klapek i sandałów (to najbardziej popularne obuwie w Boliwii). Wszystko w odpowiednich rozmiarach i ulubionych kolorach. Do tego środki czystości i produkty do kuchni: warzywa, owoce, zapas ryżu do magazynu i mięso. Lista jest długa, a zakupy czasochłonne. Dlatego mercado (czyli boliwijski rynek z ulicznymi straganami, na których można kupić wszystko) jest jej drugim domem. Siostra Daria ma także wyjątkowy talent kulinarny. Dlatego kiedy panie kucharki mają wolne, siostra Daria zabiera dzieci do kuchni. Razem gotują i pieką ciasta. Dzieci uwielbiają pomagać siostrom w codziennych obowiązkach.

Siostra Andrea jest przełożoną, prowadzi katechezy i przygotowuje dzieci do sakramentów: chrztu, pierwszej komunii świętej i bierzmowania. Dba o wystrój kaplicy, tworzy dekoracje na uroczystości i święta liturgiczne. Po szkole pomaga dzieciom w „sala de apoyo” w odrabianiu lekcji. Ci, którzy potrzebują dodatkowej pomocy, mają z nią indywidualne ćwiczenia. Siostra z ogromnymi pokładami cierpliwości uczy dzieci czytać, pisać, liczyć. A kto kiedykolwiek próbował wytłumaczyć dziecku z problemami z koncentracją, że 2+2 = 4 wie, że nie jest to łatwe zadanie.

Siostra Bernarda pełni funkcję pielęgniarki, lekarki i dietetyczki. Zwłaszcza w grupie małych dzieci co chwila zdarzają się przeziębienia i infekcje. Kiedy jedno dziecko choruje, zaraża się następne, potem kolejne i za kilka dni większość grupy jest już chora. Dlatego siostra dużą wagę przywiązuje do wzmacniania odporności. Stale walczy też z niedożywieniem. W swoim ambulatorium robi dzieciom inhalacje, daje lekarstwa, opatruje i zszywa rany, wyciąga wszy piaskowe, które wchodzą pod skórę.

Przez kilka lat siostry walczyły z wszami we włosach dzieci. Problem był tak duży, że do ich wyciągania i oczyszczania skóry głowy była zatrudniona dodatkowa osoba. Te najbardziej zaniedbane oprócz wszy różnego rodzaju miały także plamy na ciele (najczęściej na głowie) spowodowane grzybicą. Właściwie każde nowe dziecko, które trafiało do Hogar de la Esperanza przynosiło ze sobą jakąś chorobę spowodowaną brakiem higieny jak świerzb, pasożyty, grzybica czy wszawica właśnie.

Rodzina

Słuchając rozmów sióstr miałam głębokie przeświadczenie, że doświadczają one iście rodzicielskiej codzienności. Rzadko się wysypiają – w końcu dzieci chorują, trzeba im podawać w nocy lekarstwa, a w niektórych sytuacjach jechać od razu do lekarza. Rzadko wychodzą z domu (oczywiście poza zakupami i sprawami do załatwienia) i rzadko jedzą śniadanie o stałej porze – bo nie mają na to czasu. Ich głowy zajmują składniki na obiad, okresowe sprawdziany dzieci, cieknące krany i zniszczone buty. A jednocześnie są emocjonalnie dostępne i szczerze zatroskane o los dzieci. Zawsze mówią, że są to po prostu ich dzieci.

Mimo tego podejścia i zaangażowania sióstr, większość podopiecznych Hogar de la Esperanza nadal marzy o prawdziwej rodzinie. Chłopiec czy dziewczynka, starsze czy młodsze – każde z tych dzieci chciałoby mieć swój dom, mamę i tatę tylko dla siebie. Cztery polskie misjonarki, mimo najlepszych chęci, nie mogą im tego dać. Ale tworzą miejsce, które zapewnia trafiającym tu dzieciom stabilizację, ciepło, stałe posiłki, dostęp do leczenia, czas na naukę, zabawę i rozwijanie swoich pasji. To dużo więcej niż dali im biologiczni rodzice. Dużo lepiej niż dzieciństwo, w którym codziennością są brudne ulice, pusty brzuch, obrazy przemocy, strach i niepewność.

Dorota Pośpiech