03 Listopada Misje
Nie chcemy być dla Was ciężarem

„Gdybym mogła, to pieszo wróciłabym do domu na Ukrainie, ale nie mogę, bo nie mam do czego wracać” – mówi jedna z osób, która jest związana z punktem pomocy przy cerkwi greckokatolickiej w Olsztynie. Pierwsza ogromna fala polskiej pomocy już dawno minęła. Coraz częściej wyczuwa się negatywne nastroje wobec ukraińskich uchodźców. Tymczasem wojna ciągle trwa. Czy osoby, które uciekły z Ukrainy nadal potrzebują naszej pomocy?


Mąka, ryż, olej, przecier pomidorowy, szampony, mydła i pasty do zębów dla dzieci, proszek do prania, płyn do mycia naczyń, papier toaletowy – to żywność i środki czystości, które kupiliśmy w dużych ilościach ze środków przeznaczonych na projekt „Pomoc ofiarom wojny na Ukrainie” i przekazaliśmy do punktu pomocy uchodźcom przy cerkwi greckokatolickiej w Olsztynie. To miejsce działa od początku rosyjskiej agresji na Ukrainę i świadczy bezpośrednią pomoc uchodźcom, a także organizuje transporty do Lwowa, Tarnopola, Charkowa. Codziennie przychodzi tu około 50-60 rodzin (na początku było ich znacznie więcej).

- Tu przychodzą ludzie, którzy naprawdę potrzebują pomocy. Kiedy przyjeżdżali w marcu na początku wojny, byli przerażeni, zagubieni, zdezorientowani. Ta pomoc cały czas jest potrzebna. Tak jak widać, osoby czekające w kolejce to osoby starsze i kobiety z małymi dziećmi, które nie mogą pójść do pracy, bo dzieci są za małe żeby dostać się do żłobka czy przedszkola. Czasem udaje się znaleźć jakieś rozwiązanie, na przykład dwie matki umawiają się, że jedna zostaje z dziećmi, a druga idzie w tym czasie do pracy, ale to nie jest takie proste. Zwłaszcza, że w większości matki są w Polsce same. Samotne, załamane, przerażone. Znam historię jeden z kobiet, której mąż zginął na wojnie, a ona jest tu z małym dzieckiem i starszym synem. Dopiero teraz staje powoli na nogi – mówi pani Ania, koordynatorka wolontariatu i sali parafialnej.

Wolontariuszki na dyżurze

Utworzony w sali parafialnej magazyn z żywnością, środkami czystości, ubraniami i akcesoriami (na przykład dla dzieci) działa jak małe przedsiębiorstwo. Nieustannie trzeba przyjmować, segregować, układać rzeczy według działów, rejestrować i obsługiwać osoby, które przychodzą. Uchodźców stojących w kolejce po pomoc nie ubywa, a firm, instytucji i osób prywatnych przekazujących dary jest coraz mniej. Dlatego wolontariuszki zajmujące się dystrybucją darów od jakiegoś czasu muszą reglamentować niektóre środki, żeby starczyło dla wszystkich potrzebujących. Żele pod prysznic, płyn do mycia naczyń, olej czy nawet saszetki z herbatą to produkty, które dzielone są na mniejsze porcje (na przykład olej rozlewany jest do pół litrowych plastikowych butelek po wodzie mineralnej).

Wszystko co się tutaj dzieje, to zasługa wolontariuszek, które są tu prawie codziennie, niektóre od początku wojny. W większości są to osoby, które przyjechały z Ukrainy i nie mogły znaleźć dla siebie miejsca. Przychodzą tu, żeby mieć zajęcie i nie myśleć o tym, co dzieje się w ich ojczyźnie. Funkcjonują jak jedna wielka rodzina, wspierają się, obchodzą swoje urodziny. Oprócz pracy w magazynie organizują dodatkowe zajęcia dla uchodźców. Tamiła jest psychologiem, Maryna nauczycielką francuskiego, Lena prowadzi aerobik, Tatiana uczy wyszywania. Jest jeszcze Włada, Nadia, Ola i Ałła.

- Ogromnym problemem jest język. Są osoby, które przed wojną nigdy nie opuszczały nawet swojego miasta, a teraz są w innym kraju, nie znają języka ani nawet alfabetu łacińskiego – mówi pani Ania. Dlatego utworzony tu magazyn z pomocą materialną to nie wszystko. Uchodźcy mogą dodatkowo uzyskać pomoc w wypełnieniu dokumentów, załatwieniu spraw urzędowych, znalezieniu lekarza czy dentysty. Jest to ważne szczególnie dla tych, którzy nie znają języka polskiego. Niektórym rodzinom udało się także znaleźć mieszkanie czy pracę.

Pomoc pomimo trudu

Przy takiej skali pomocy organizacja pracy i osoba decyzyjna jest niezbędna, żeby wszystko działało sprawnie. Taką rolę pełni pani Anna Farańczuk.
- Jestem tutaj parafianką i jestem tu od samego początku, od tej niedzieli kiedy to wszystko się zaczęło, dzień w dzień. Ponieważ prowadzę własną działalność, mogę sobie to wszystko tak poukładać, żeby tutaj być. Gdybym miała pracę na etacie, pewnie nie mogłabym tyle czasu na to poświęcić. Od 6:00 rano siedzę przed komputerem przy swojej pracy, bo zajmuję się systemami alarmowymi, potem przyjeżdżam tu i tak do wieczora. Jak wracam do domu znowu siadam przed komputerem. W międzyczasie odbieram telefony tu na miejscu, czasem mnie ktoś zastępuje – mówi pani Ania.

W podobnym trybie pracuje pani Beata Bachmura, która swój wolny czas po pracy poświęca na działanie na rzecz uchodźców w sali parafialnej. Dodatkowo dojeżdża do Olsztyna, co jest jeszcze bardziej wyczerpujące, ale historie tych wszystkich ludzi, których tu spotyka, nie pozwalają jej odpuścić wolontariatu. Kiedy matka w ciężkiej sytuacji prosi o coś dla dziecka, a akurat półki w sali parafialnej świecą pustkami, pani Beata czasem kupuje to prywatnie. Najbardziej szkoda jej właśnie dzieci, które są zupełnie bezbronnymi ofiarami tej wojny.

Działający przy cerkwi greckokatolickiej punkt pomocy to jedno z nielicznych miejsc w całym Olsztynie, a nawet w najbliższej okolicy, w którym uchodźcy dalej mogą uzyskać pomoc materialną. Większość doraźnie utworzonych punktów została już zamknięta. Polacy nie pomagają już tak chętnie jak zaraz po wybuchu wojny, a nawet pojawia się coraz więcej głosów kwestionujących potrzebę pomocy uchodźcom z Ukrainy.

- W Polsce nauczyliśmy się pomagać biednym, niezaradnym życiowo. A tutaj przychodzą ludzie, którzy często są wykształceni, czasem jeżdżą dobrymi samochodami. Owszem, niektórzy przyjechali tu samochodem, ale to nie zmienia faktu, że muszą tu zaczynać od zera, często w Ukrainie nie mają już nic. Czasami ciężko uzmysłowić to ludziom. Wtedy ja zawsze zapraszam, żeby tu przyjść, zobaczyć jak to wygląda, wtedy zmienia się postrzeganie sytuacji – mówi pani Ania.

Historie uchodźców

Jedną z matek, która korzysta z pomocy przy cerkwi jest Elżbieta. Do Olsztyna przyjechała z Doniecka, z terenów okupowanych przez Rosję. Zdecydowali się wyjechać, bo gdyby zostali, jej mąż musiałby walczyć w armii rosyjskiej przeciwko Ukrainie (wszyscy mieszkańcy Republiki Donieckiej są uważani za Rosjan, niezależnie od pochodzenia). Razem z małym dzieckiem jechali do Polski przez Rosję, Łotwę i Litwę. Na początku mieszkali u polskiej rodziny, a później zaczęli wynajmować mieszkanie. Jej mąż pracuje na budowie, a ona zajmuje się synkiem. Z jednej wypłaty nie wystarcza im na wszystko, zwłaszcza, że przyjechali tu tylko z jedną walizką.

Olga pochodzi spod Lwowa, ma trójkę dzieci – najmłodszy syn ma 9 miesięcy, średni 6 lat, a najstarszy 13. Do Olsztyna przyjechała 21 marca autobusem razem z mężem, bo ojcowie minimum trójki dzieci mogli opuścić kraj razem z rodziną. Mieszkanie znalazł im brat Olgi, który w Polsce mieszkał zanim zaczęła się wojna. Olgi mąż pracuje na tirach, a ona jest w domu z dziećmi. Dwóch starszych synów od września poszło do szkoły. Jedno z dzieci jest chore i dużo wydatków pochłania jego leczenie.

- Ja jestem w Polsce z dwiema córkami sama, 11-letnią i 14-letnią i nie wiem, co będzie dalej. Mam pracę, ale mimo to jest mi ciężko się utrzymać, bo wiadomo, muszę opłacać mieszkanie, które wynajmuję. Czynsz jest coraz wyższy, dziewczyny rosną, potrzebują ubrań, rzeczy do szkoły. W Ukrainie pracowałam jako dziennikarka, ale tutaj nie znam tak dobrze języka. Już w pierwszym tygodniu jak tylko przyjechałam poszłam do pracy. Zajmuję się sprzątaniem, polerowaniem samochodów. Wiadomo, że było mi ciężko, bo w Ukrainie pracowałam w biurze, pisałam, robiłam zdjęcia, filmiki, a tutaj pracuję fizycznie. Ale muszę pracować, żeby wykarmić dzieci – mówi Krystyna.

Krystyna jest bardzo wdzięczna Polakom za pomoc, a jednocześnie spotyka się czasem z negatywnym podejściem do Ukraińców. Tłumaczy, że to nie jest tak, że Ukraińcy zabierają pracę Polakom, bo często zajmują się rzeczami, do których wykonywania nie ma zbyt wielu chętnych. Tam, gdzie sama pracuje, wcześniej była duża rotacja pracowników, bo jest to praca fizyczna i trzeba być bardzo dokładnym.

- Za pomoc, którą otrzymujemy, chcę bardzo podziękować. Wiem, że wszystkim jest trudno, i Ukraińcom i Polakom. To jest dla mnie ważne, żeby zaznaczyć, że my nie chcemy być ciężarem. Wiem, że wielu Polaków też potrzebuje pomocy. Nigdy nie wiadomo, co nas może spotkać. Ja też nigdy nie myślałam, że będę musiała tutaj pracować w taki sposób. Ale jest jak jest… Nie żyjemy tylko z pomocy, pracujemy. Potrzebujemy po prostu trochę czasu. Jeszcze nie jestem samowystarczalna, ale mam nadzieję, że już niedługo będę i nie będę musiała korzystać ze wsparcia – podkreśla Krystyna.


Dorota Pośpiech